Miecz króla Jana tom I

Poniżej pierwszy odcinek powieści historycznej  dla tych którzy jeszcze mają  zwyczaj odwiedzać  biblioteki  by spędzić nieco czasu z książką w ręku.

Miłośników polskiej literatury, miłośników polskiej historii, naszych dziejów i losów  zapraszam do czytania.

Powieść pisana była z myślą o dorosłej młodzieży i w takim stylu i formie by nie nudzić, a raczej bawić, by dało się ją czytać szybko i łatwo. By była mniej lekcją a więcej rozrywką. Ale też by i starszym dawała chwilę odpoczynku od biegu i kłopotów dnia codziennego.

Miecz króla Jana  Miecz króla Jana. tom II

MIECZ KRÓLA JANA

POWIEŚĆ HISTORYCZNA

ISBN  83-916290-1-5

@ COPYRIGH BY WYDAWCA

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

PROJEKT OKŁADKI– AUTOR

WIERSZE– AUTOR

SPIS TREŚCI

Od autora                                                                     str. 5

Rozdział 1 Śmierć ojca                                                str. 7

Rozdział 2 W drodze                                                   str.33

Rozdział 3 Kozacy                                                       str. 37

Rozdział 4 Za starą basztą                                           str.82

Rozdział 5 Więźniowie króla Korybuta                      str. 110

Rozdział 6 Bitwa                                                         str. 197

Rozdział 7 Bezkrólewie                                               str. 229

Rozdział 8 Miecz króla                                                 str. 256

Rozdział 9 Elekcja króla Jana                                     str. 267

Rozdział 10 Wyprawa                                                 str. 279

Rozdział 11 Księżna de Conti                                     str. 316

Rozdział 12 Uwięzienie                                               str. 340

Rozdział 13 Porwanie i ucieczka                                str. 372

Rozdział 14 Zemsta                                                     str. 408

Rozdział 15 Koronacja                                                str. 434

Rozdział 16 Kara                                                         str. 440

Rozdział 17 Łowy                                                        str. 454

Rozdział 18 Spalony testament                                     str. 461

Na zakończenie                                                            str. 470

OD AUTORA

Który z Polaków nie zna nazwiska Henryka Sienkiewicza? Kto nie czytał ,,Potopu”, lub całej trylogii.

Matka czytała mi tą powieść od drugiego tomu, który w tamtym wydaniu zaczynał się od słów ,,Wierny Sroka wiózł swego pana przez lasy i bory nieznane”…. A czytała mi, bo byłem w wieku, kiedy dopiero za miesiąc czy dwa miałem iść do szkoły, do klasy pierwszej.

Ileż jeszcze razy czytałem ,,Potop” w swoim życiu?

To właśnie ta książka, w moim głębokim przekonaniu jest najlepszą powieścią historyczną. Powieścią wszech czasów.

Jej kolejne wydania były zmieniane, skracane. Styl pisania prawdopodobnie ulegał przemianom. A jednak nie ma drugiej takiej powieści. Nie ,,Cichy Don” Szołochowa, nie ,,Wojna i pokój” Tołstoja, nawet nie ,,Wojna trojańska” Homera.

Gdy czyta się książki przez kilkadziesiąt lat, to zauważa się, że dobrych książek do czytania jest mało. Jakby za mało w stosunku do życia. W pewnym okresie zaczyna ich brakować. Zaczynam stawiać sobie pytanie, dlaczego tak wielka jest różnica pomiędzy ilością tych, którzy piszą, a ilością napisanych powieści. Dlaczego brak jest kolejnych,, Potopów” i ,,Panów Wołodyjowskich”? Mamy przecież tysiąc lat historii. Tysiąc lat do opisania. Czy dziś pisarstwo musi się kończyć na pisaniu gazet?

W pewnym niedużym miasteczku, liczącym sobie przypuszczam, nie więcej jak dziesięć tysięcy mieszkańców, powstawały rzeźby, które znamy dziś z podręczników historii. Ich klasyczna doskonałość i piękno, budziła podziw przez ponad dwa tysiące lat. I budzi nadal. Mieszkam w mieście, które ma piętnastokrotnie większą populację i na przestrzeni  ponad pół wieku nie powstała w nim ani jedna rzeźba, która w jakiejś szczątkowej formie mogłaby być przyrównana, do tych masowo powstających
w tamtej śródziemnomorskiej mieścinie. Chciałoby się powiedzieć, zapadłej dziurze, bez prądu, radia, telewizji. Bez wyższych uczelni i akademii sztuk pięknych. Miasteczku, w którym mieszkał i tworzył Skopas i Fidiasz i wielu innych nieznanych twórców. Miasteczku, które zwało się Ateny.

Wszyscy mamy głowy, ręce i rozum. A także wolną wolę. Gdzież są, zatem nasze dzieła?

Zadając to pytanie, kieruję je mimochodem do siebie. Jak można dłużej żyć, jeśli nie zamierza się niczego stworzyć ku pożytkowi innych? I wiem jednocześnie, że spotkam się z falą krytyki, słusznej i nie słusznej, w tym z niejedną złośliwością.

Pocieszę się jednak, jeśli czasem, ktoś mi powie, że moją książkę czyta się łatwo i przyjemnie. Ze po prostu jest miłą rozrywką. Być może dla niewymagających. Ale takich jest najwięcej i to dla nich trzeba pisać. Wymagającym intelektualistom, złośliwcom i przemądrzalcom, odpowiem; napisz lepszą, ciekawszą, klasyczną. Czekam właśnie na taką już od dawna. A wraz ze mną, czeka kilka milionów Polaków.

Wszystkich, których mogą razić zamieszczone w tekście wulgaryzmy, szczególnie w niektórych wierszach, niech nie skłaniają do złego o autorze mniemania, lecz raczej kojarzą ze swawolą językową dnia powszechnego tamtej epoki i ludzkimi takimi jak jeden z bohaterów tej książki o imieniu Kuba.

Tym, którzy wezmą tę książkę do ręki. Życzę by była im miłą i ciekawą rozrywką.

Autor.

Rozpocząłem pisanie dnia 07. 06. 2000r.

Zakończyłem 02. 24. 2002r.

Rozdział 1

Śmierć ojca

– Nachyl się, nachyl, abyś mnie dobrze słyszał co ci powiem. Weź sobie stołek, usiądź i słuchaj, co powiem.

Stary spojrzał na syna. – Wysoki jest, pomyślał zadowolony. Ramiona szerokie, nogi długie, chudy nieco i ta twarz jak u panny. Podobny do matki. A gdzie on ma wąsa? Skrzywił się jakby z bólu.

Chłopak usiadł na stołku, tuż przy łóżku ojca.

– No i gdzie te skarby?- zapytał niecierpliwie.

– Poczekaj trochę, – odparł ojciec – nie spiesz się. Powiem ci, ale tuż przed swoją śmiercią.

– Po co czekać – przerwał syn. – Przecież jestem jedynym spadkobiercą całej tej ruiny, chlewa, dwóch świń, krowy, co od dwóch lat mleka nie daje, starej kobyły chromej na jedną nogę i wyszczerbionej szabli. Cały dobytek, jaki pozostanie. Nie wiem czy ja szlachcic, czy może chłop?

– Klejnot herbowy ci pozostawiam. Równie sławny, jak sławna była moja szabla. Ale uważaj, bo kto wie, gdzie inni moi synowie żyją.

– No dałaby matka moja, ojcu takich synów. Pewnie w karczmach oni sługują, albo ziemię orzą.

– Nieprawda  – zaperzył się stary.- Wielkich rodów to synowie. Miałbym czym się pochwalić gdyby byli ze mną. A były te swawole z niewiastami na długo nim twoją matkę poznałem. Póki byłem młody, nie żenić mi było się w głowie, ale figle. Szczególnie, gdy z magnackich rodów były pięknisie. Te, gdy w kłopot wpadły do ołtarza mnie nie ciągnęły, lepszych koligaci szukały. Tobie też tak czynić przykazuję, abyś biednych dziewcząt nie wiódł na pokuszenie.

– Amen – dokończył syn.- A siostry przypadkiem gdzie w świecie nie mam? – zapytał mrużąc jedno oko.

– Ech- westchnął stary – co tu gadać. Ale było to jak już twoja matka przy drugim porodzie pomarła, dziecko zrodzone też długo nie pożyło.

– To ojciec już niemłody był, a za spódnicami się uganiał?

– Nie tak to było – odparł stary. – Znałem panią kasztelanową z młodych lat, kochałem nawet, wiele razy do grzechu nakłaniałem, na różne sposoby. Cnotliwa to była suczka i nijak do grzechu skora, choć wielce warta. Biłem się w szable z przyszłym kasztelanem, ale że młodszy i ręki nie miałem jeszcze wprawionej, uległem. Ślad mi został na głowie i w sercu. Jak pani kasztelanowa w lata poszła, a małżonek, ze znacznie starszy, niedołężny i słaby, spostrzegła, że z mężem niedołęgą dzieci mieć nie będzie, przypomniała sobie o mnie i mnie przypominać zaczęła, jak ją do grzesznych rzeczy nakłaniałem gdyśmy młodzi były.

– To ojciec tak jakby za buhaja posłużył – zaśmiał się drwiąco syn.

– Ponętna to była sztuka, – mlasnął stary- iście rasowa kobyłka. Dosiadałem jej blisko pół roku, aż się jej boki zaokrągliły. A staremu niedołędze rogi na głowie pod sufit urosły.

Przeklęty! Zasadził na mnie, któregoś dnia swoich parobków z nożami jak zbójów. Ledwie się obroniłem, po łbie ich szablą kalecząc. Musiałem się ukrywać, aż stary diabeł wyciągnął kopyta. Posyłała wdowa już po pogrzebie po mnie. Ale zwlekałem, aż się powtórnie za mąż wydała. Ponoć za jeszcze większego magnata. Szczęść jej boże.

– A ten skarb to od pani kasztelanowej?- zapytał syn.

– Ech, ty znowu swoje. Skarb, skarb. Ona, ani jej mąż, tyle złota w kufrach nie trzymali. Chociaż innych dostatków mieli ogrom wielki.

– To aż tyle tego jest? Taki skarb? Czemu ojciec nie kupił kilku bogatych w dobrą ziemię wsi, nie postawił dworu?

– Czemu, pytasz. A to ci powiem. Mój brat tak właśnie zrobił, a miał on część większą niż moja. Czterdzieści wsi i dwór taki, że za zamek mógł uchodzić, kupił braciszek i myślał, że go te mury obronią. Rok nie minął, jak w nocy wybuch pożar. Płonął dwór, płonęły stajnie, obory, chlewnie. W zamieszaniu nikt nie spostrzegł, kto wbił mu nóż w plecy.

Morderca, aby być pewnym, że ofiara nie wyżyje, poderżnął mu jeszcze gardło. Dzień po pogrzebie, znaleziono grób rozkopany, martwe ciało leżało obok, lecz już bez głowy. Wokół grobu naliczono ślady kilku jeźdźców. Wiesz teraz synu, czemu ja swego złota nie tykałem. Oni pamiętają, co mieli i co stracili.

– Kto zacz ,,Oni“?

– Kozacy. – Odparł Stary. – Oni to, przed laty od kupców ormiańskich kupili wiadomość, że z podbitego przez Turków, Egiptu, wypłyną galery ze złotem. Złoto miały wieść dla sułtana w Istambule.

– Na galery te, sześciuset najtęższych kozaków siczowych wyruszyło śmigłymi czajkami na morze. Był z nimi i mój brat, który imprezę tą organizował, jako że wielekroć dowodził różnym pułkom kozackim i mieli go kozacy za swego.

Stary rycerz, zamyślił się, ale i odpoczywał, bo mu choroba oddech robiła trudnym. – Opowiadał mi potem, -znów zaczął opowieść – jak się czaili na tureckie galery. Galery, które nękane przez piratów, atakowane przez flotę wenecką, płynęły do Istambułu. Opowiadał jak nocą, dzień jeden żeglugi od portu, kozacy zaatakowali. Nie pomogły Turkom działa na burtach, ani ich straszna broń, którą nazywają greckim ogniem. Wiele ten ogień spalił łodzi kozackich razem z ludźmi. Wielu kozaków tak poparzył, że w drodze powrotnej umierali w mękach. Stu dwudziestu wracało ze zrabowanym złotem żywych, lecz skrwawionych. Stu dwudziestu kozaków. W górę Dniestru płynęli, lecz na porohach łodzie lądem musieli przeciągać. Tam, brat mój, od kozaków nocą zbiegł i do nas, którzy ich wracających ze złotem czekali, przybył. Było nas towarzyszy dobranych stu i pięćdziesięciu, więc siła znaczna. Wielu takich, co i w pancernych chorągwiach stawało, ale większość to byli sławni lisowczycy. Dopóki wojowali w państwie moskiewskim, dopóty wojowałem z nimi, ale kiedy poszli na cesarski chleb, zostałem przy swoim królu. Ci właśnie, co zostali jak ja, poszli ze mną na dzikie pola. Tam zatem, gdy nocą swe łodzie przeciągali napadliśmy kozaków i mówię ci synu, straszna to była rąbanina. Żaden kozak nie prosił o zmiłowanie, żaden nie szukał ratunku w ucieczce. Ale też żaden nie cofał się na krok. Śmierć tej nocy krew piła kozaków obficie, ale też i naszą krwią się opiła do syta. Garść żywych ledwie została. Aby świadków nie było tego cośmy zrobili, postanowiliśmy dobić wszystkich rannych mołojców. Noc była, alem widział jak i swoich, co nie mogli powstać, dobijano. Zbrodnia to była oczywista i grzech śmiertelny, wszystkich prawych rycerzy i nikt już od tamtej pory zbawienia swego nie mógł być pewien.

– Więc żaden kozak się nie uratował?

– W wodę, gdy ranny padł, mógł się uratować. Tak musiało się kilku uratować. Mścili się później, szukając i mordując tych, co im turecką zdobycz odebrali.

– Ty synu, o tym pamiętaj, bądź ostrożny, oczy miej szeroko otwarte, uszy nadstawiaj, gębę trzymaj zawsze zamkniętą.

– Czas już, abyście ojcze powiedzieli, gdzie zakopane są garnuszki ze złotem. Do grobu chcecie zabrać tajemnicę?

– To nie gliniane garnuszki – oburzył się stary – To skrzynie uczynione z miedzianej blachy, wyłożone w środku czarnym jak smoła drewnem.

– Skrzynie? – zdziwił się syn.- Ze złotem? A ile ich jest tych skrzyń?

– Dwie, a złoto, tak żółciutkie, jak królewska korona – potwierdził ojciec.- Prawdziwy skarb.

– A gdzie one te skrzynie ze złotem zakopane?

– W testamencie jest to napisane. Pamiętaj byś go uszanował. Bo z grobu wstanę i za uszy wytargam. Teraz daję ci dwa listy. Ważne to listy i pilnuj ich jak oka w głowie. Jeden jest do hetmana, a drugi do namiestnika chorągwi pancernej pana Sieniawskiego. Masz i nie zgub. Pojedziesz z nimi, kiedy umrę.

– A testament?- zapytał syn.- Kiedy dasz mi testament?

– Dostaniesz go jak umrę – wystękał ojciec.

– A, kiedy umrzesz? – zapytał syn z kpiną w głosie.

– Chory przymknął powieki i leżał przez chwilę w milczeniu ciężko oddychając.

– Nachyl się nade mną i nadstaw ucha – wyszeptał jakby z wysiłkiem.

Chłopak nachylił się nad ojcem i zastygł w oczekiwaniu. Stary westchnął ciężko, otworzył oczy, lewą ręką chwycił syna za czuprynę, prawą za nadstawione ucho i potarmosił chłopakiem potężnie.

Wrzasnął boleśnie przyszły spadkobierca.

– Siedemdziesiąt osiem lat przeżyłem – krzyknął groźnie chory ojciec – i jeszcze siedemdziesiąt osiem pożyję, ty diabelski czorcie. Daj mi kija, ale tęgiego na twoje plecy, żebyś mnie dobrze wspominał.

Syn wyrwał się w końcu z rąk ojcowskich i wybiegł na podwórze. Zaklął pod nosem szpetnie. Rozejrzał się po niebie. Słońce już zaszło i zaczynało się zmierzchać.

Mam listy, mogę jechać,- pomyślał.- Tak, ja pan Jan Mleszkowski, syn sławnego rycerza i zagończyka mogę pokłonić się panu hetmanowi wielkiemu koronnemu i poprosić o przyjęcie do chorągwi. Wzrost mam dobry, rękę wprawioną do miecza, oszczepu, szabli i łuku. Oko niezawodne, no, konia mam podłego, ale w hetmańskich stajniach koni chyba nie brakuje?

Humor młodemu panu poprawił się na samą myśl o przyszłej służbie. Poszedł do stajni, zarzucił na grzbiet starej klaczy derkę, na wierzch zniszczone siodło, podciągnął u boku szablę i wyprowadził konia na ścieżkę biegnącą przez las. W pół godziny później był już na drugiej stronie sosnowego lasku, Tam zatrzymał się i wpatrzył w dwór widoczny w oddali. Ledwie widoczna była bryła budowli, bo ściemniało się coraz bardziej. Bokiem ode dworu ciągnęła się linia krzaków leszczyny, czarnego bzu, wilczej jagody, maliniaków, aż do miejsca gdzie stał.

– Przyjdzie, czy nie przyjdzie, mój mały wróbelek?- Pytał się w duchu spoglądając niecierpliwie to na dwór ginący w zmierzchu, to na pobliskie zarośla. Poruszyło się tam coś, cień jakiś szedł spiesznie, czasem podbiegał.

Chłopak zeskoczył z konia i ruszył na przeciw.

Dziewczyna, choć smukła i wysoka, o głowę i więcej była od niego niższa, uśmiechnięta i rozradowana, błyszczącymi oczyma przyglądała mu się uważnie. Widać, że zakochana była w swoim kawalerze choć i szesnastego roku życia jeszcze nie ukończyła. Ładna był i niewinna, a już poznać było można, że wielką urodą wkrótce zakwitnie. Chłopak tego jeszcze nie dostrzegał.

Otoczył ją ramieniem, podprowadził pod stóg siana z pierwszych sianokosów i popatrzył w oczy.

– Wdrapiemy się na górę? – Zapytał.

Dziewczyna odwróciła się i spróbowała dostać się na kopiec. Zaraz zaczął jej pomagać, a kiedy poczuł dłońmi jej biodra, a później kształtne pośladki, przeszły mu ciarki po krzyżu. Sam też chciał jak najszybciej dostać się na górę, ale siano usuwało mu się spod nóg, chwyciła, więc go za kołnierz i ciągnęła tak silnie, że mało koszuli z niego nie zdarła.

– Puść mnie, bo się uduszę.- Krzyknął.- Ale mnie ciągnie do siebie – przeleciała mu myśl po głowie.- Zakochała się pszczółka, czy co?- Znów ruszył na snopek, rwał się po nim w górę jak kot, aż się znalazł przy dziewczynie. Zaraz ja objął i położył na sianie. Całował zachłannie jej usta, że traciła oddech. Nie broniła mu tego, ale kiedy na chwilę przerwał zapytała

– Janku kochasz mnie, czy tylko smakujesz jak jabłuszko?

– Kocham cię.- Odparł bez wahania.

I tak mocno, że chciałbyś wziąć mnie za swoją żonę?

– Za żonę?- Parsknął śmiechem.

Pchnęła go ze złości tak silnie, że zsunął się z siana na ziemię. Szybko się jednak pozbierał.

– A twój ojciec,- zapytał – pan Sokolnicki, gdybym przyszedł prosić o twoją rękę przyjąłby mnie życzliwie? Czy posłał do diabła? Wiesz, jaki jestem bogaty. Ta stara szabla i równie stara klacz po ojcu, to całe moje dziedzictwo.

– A skarb, o którym ci opowiadał?

– Opowiadał mi ojciec także o sułtanie tureckim, którego pojmał ponoć w niewolę i o tym jak ratował króla jegomościa. Jak gonił cara po państwie moskiewskim. Bajał, odkąd na świat przyszedłem. I dalej by bajał gdyby nie choroba i pewnie śmierć bliska. Ładna jesteś że oczu od ciebie oderwać nie mogę i buzię masz taka słodką. Oczy ci lśnią jak gwiazdki i kocham ciepło twojego ciała. Jak ja go pragnę! Żebyś to wiedziała. Ale ojciec twój poszuka ci bogatego, z możnego rodu. A jak się okaże i młody i urodziwy szybko zapomnisz o mnie.

– Więc nie kochasz?

– Chcesz zobaczyć jak bardzo? – Błysnęła mu śmiała myśl. – Skoro nie daje mi włożyć ręki pod spódnicę – pomyślał – spróbuje inaczej.

Bez wahania chwycił za dół spódnicy i wsunął pod nią głowę. Zmacał ustami brzuch dziewczyny i zaczął go całować. Poczuł jak zadrżała. Teraz i ręce oparł na jej udach i korzystał z zaskoczenia, niecąc w niej coraz większe uczucie rozkoszy. Czuł, że się zapomniała, że nie włada swoimi myślami, ale bał się ją spłoszyć zbytnim pośpiechem. Więc tylko całował nowe wciąż miejsca, aż uda same zaczęły się rozchylać, a kolana unosić do górę. W jednej chwili ściągnął spodnie, później spódnicę z głowy i pogrążył się w dziewczynie. Poczuł ogień rozkoszy. Po raz pierwszy, ten sam, który i ona musiała czuć.

– Jest moja, głupiutka.- Myślał zadowolony.- Ależ to rozkosz. A tak mi tego żałowała. Nie wyjadę wcześniej jak za dwie niedziele. Użyję sobie do syta. Co wieczór tak sobie będę teraz używał. Już mi się nie oprze, a ja nie ustąpię.

Czuł jak gwałtownie wzrasta w nim podniecenie. Wstrzymywał się ile mógł, ale wiedział podświadomie, że zaraz wytryśnie. Wyskoczył z dziewczyny w ostatniej chwili i razem z pulsowaniem w skroniach, posłyszał całkiem blisko tętent końskich kopyt. Oboje poderwali się gwałtownie, zsunęli z siana na ziemię i pobiegli do lasu.

– Tam ich widziałem, przy tamtym stogu, jak gramolili się na górę, na siano.- Posłyszeli czyjś donośny głos.

W świetle księżycowej poświaty na przyległej do lasu łące, wyraźnie rysowały się sylwetki czterech jeźdźców i dużego psa. Konni skierowali się w to miejsca, gdzie znajdował się na wpół rozwalony stóg siana, ale pies biegł do lasu wprost na nich. Janek, odruchowo sięgnął po szablę. Pies go nie znał i mógł być niebezpieczny.

Ale pies łaszcząc się przypadł do dziewczyny, obwąchał Janka i znów do niej wrócił.

– Marysiu, zabierz psa i bokiem, żeby cię nie widzieli, wracaj do domu.

– Uciekaj Janku,- szepnęła dziewczyna pełna obaw.- Ja przytrzymam psa.

Kucnęła i chwyciła psa za obroże.

Pies szczeknął.

– Tam są. – Usłyszeli ten sam głos, co poprzednio.

Jeźdźcy ruszyli z kopyta. Równie szybki był Janek. Biegł jak ścigany jeleń skrajem lasu, gdzie w pomroce mógł widzieć grube pnie drzew .

Pierwszy z jeźdźców dopadł do dziewczyny i z przekleństwem uwolnił z jej rąk psa.

– Dopadnę tego czorta i utłukę, utłukę, słyszysz, – syknął szarpiąc rękę dziewczyny.

Obrócił konia i ruszył w pościg, lecz konno w lesie, zbyt ciemno było, by biec równie szybko, co ścigany. Pies biegł przed nim.

Janek, w tym czasie przebiegł spory kawał lasu, lecz że mu tchu zaczęło brakować, zaczął ustawać. I wtedy poczuł w łydce ból tak ostry, że zawył jak wilk.

Chwycił za szable i ciął za siebie, raz i drugi, wciąż jęcząc przeraźliwie, aż kły, które go raniły zwolniły swój uścisk. Pies, co go dopadł, przerąbany dwukrotnie niemal do połowy upadł na ziemię. Teraz dopiero ujrzał go za sobą, ale znów posłyszał głosy pogoni.

Nie mogąc biec, powlókł się ciągnąc zranioną nogę, w głąb lasu w największe ciemności. Płakałby z bólu i upokorzenia, że musi uciekać jak mały, wystraszony złodziejaszek. Przed sąsiadem, którego odruchowo nie lubił, a który był zajadłym wrogiem jego ojca, ale był jednocześnie ojcem Marysi. Czół lęk przed przewagą, jaką miał tamten ścigając go ze służbą uzbrojoną w cepy i widły, gotową zadawać ciosy z tyłu, bez litości i pohamowania. Powoli, ale stale oddalał się od miejsca, w którym dopadł go pies. Kiedy posłyszał galop koni oddalający się tak, jakby jeźdźcy zaprzestali pościgu, odetchnął z ulgą. Nie wracał po swoją starą klacz, wiedział, że sama wróci do stajni. Szedł powoli lasem do swego domu. Krew ciekła mu ze zranionej łydki, a że bolała, kulał mocno. Wlókł się tak w ciemnym, ponurym lesie, potykając się o korzenie, obijając o pnie drzew, aż trafił nad niewielką rzeczkę, przy której stał dom. Ściągnął buty, podwinął nogawki spodni i wszedł do wody obmyć skrwawioną nogę .

Nagle las zahuczał kopytami końskimi. Kilku jeźdźców przeleciało brzegiem rzeczki z pochodniami w rękach. Zatrzymali się przed dworkiem w którym mieszkał z ojcem, a jeździec, który prowadził kawalkadę wrzasnął.

– Wyłaź stary czorcie, czas z tobą, skończyć i wyciągnij z sobą swój czarci pomiot chyba, że zdechł gdzieś w lesie po drodze. Wyłaź, bo ogniem podkurzę.

– A ty, czego chcesz, stary sępie? – Rozległ się ze dworka niespodzianie silny głos.

– Tobie dać kije, żebyś lekko zdychał, a twojemu synowi stryczek na dębie, żeby sobie gwarzył z gawronami.

– Ja też mam coś dla ciebie.- Drzwi dworku otworzyły się szeroko, a z głębi huknął strzał. Jeździec pochylił się w siodle, ale zaraz wyprostował, wziął zamach i cisnął pochodnią w otwór drzwi. Inni rzucali swe pochodnie na słomianą strzechę dworu.

Ogień buchnął wielkim płomieniem. Z dworku wybiegła stara kobieta i z przeraźliwym krzykiem rzuciła się w las.

Janek stał po kolana w nurcie rzeki. Z bijącym sercem patrzył na płonący dwór. Płomienie zaczęły wkrótce sięgać wierzchołków olbrzymich dębów i lip. Snopy iskier biły w niebo. Z czarnego otworu drzwi wyszedł stary pan Mleszkowski i przeszedł parę kroków. Odzież na jego plecach płonęła, w ręku trzymał arkusz papieru. Jeszcze krzyknął przekleństwo i upadł. Któryś z konnych wyrwał mu płonący papier z ręki, przydeptał nogą by ugasić ogień i podał panu Sokolnickiemu. Ten spojrzał na papier i syknął przez zaciśnięte zęby.

– A testament starego diabła. Ja go wykonam piekłu na uciechę, – uśmiechnął się krzywo i złapał ręką za lewy bok. Twarz wykrzywił mu grymas bólu

– Wracamy – krzyknął do swoich ludzi

Janek wyskoczył z wody, podbiegł do ojca, ugasił palącą się na nim odzież i odciągnął od żaru, jaki bił od płonącego dworu. Odwrócił ojca na plecy i spojrzał mu w twarz.

Stary Mleszkowski konał. Widok ten nie przeraził Janka. Ojciec chorował, często mówił o śmierci, miał czas przyzwyczaić się do myśli o niej. Ale teraz, gdy patrzał w twarz umierającego rodzica posmutniał, poczuł się nagle dorosły, bez tej opieki i oparcia, jaka płynie ze świadomości ze jest ojciec. Ojciec, który skarci, ale i podtrzyma. Usiał na ziemi, a łzy same pociekły mu z oczu.

– Czy mam pomścić śmierć ojca?- Zapytał się w duchu.

– Czy mam zabić starego Sokolnickiego i spalić jego dwór? A co z jego córką, przez którą to się stało? Przez nią, czy może przeze mnie, a nie przez nią?

– Niech Bóg to rozsądzi i niech on wymierzy karę.

Ogień wciąż huczał i rozświetlał polanę i las, lecz godzinę później już tylko zgliszcza dopalały się powoli, choć wciąż dymiły.

====================================

Treść całej książki na stronie Miecz króla Jana tom I dostępna po wpłacie 10 zł ( słownie dziesięć zł na konto autora jak niżej:

PKO BP S.A. Olsztyn

90 1020 3541 0000 5102 0047 1193

Po dokonaniu wpłaty proszę o tym poinformować w komentarzu, albo wysłać o tym informację na adres:

tadeusz943@o2.pl.

Hasło dostępu do strony z treścią powieści zostanie przesłane drogą e – mail na adres wpłacającego niezwłocznie po ukazaniu się wpłaty na podanym koncie .